||

Stefan – Patologiczny Optymista: w schronisku dla psów w sobotę byłem – zakończenie

W poprzednim odcinku: 

Ten wpis to dokończenie historii o naszej wizycie we wrocławskim schronisku dla zwierząt, skąd Krystyna, mama mojej żony Kasi, wróciła z przemiłą suczką Tiną. Pierwszą część znajdziesz pod tym linkiem: https://blog.rafaldlugosz.pl/stefan-patologiczny-optymista-w-schronisku-dla-psow-w-sobote-bylem/

Pierwsze dwa tygodnie minęły bardzo szybko. I bardzo przyjemnie. Tina poznawała zwyczaje swojego nowego domu, a jej nowy Pan i nowa Pani poznawali zwyczaje nowego domownika. Szybko okazało się, że zwyczaje Tiny i zwyczaje domowników ulegają pod swoim wzajemnym wpływem pewnym modyfikacjom i powoli łącznie stają się „zwyczajami nowego stada“. Mówiąc krótko i cytując ostatnie zdanie ostatniej części serii książek o Harrym Potterze: „Wszystko było dobrze“. W przeciwieństwie jednak do historii autorstwa J.K. Rowling historia Tiny w jej nowym domu dopiero się zaczyna. Będą więc zapewne chwile dobre i takie trochę gorsze. Pierwsza gorsza chwila przyszła bardzo szybko, bo właśnie już po dwóch tygodniach.

O tej gorszej chwili powiadomił nas dzwonek porannego telefonu. Takie telefony w nietypowych porach potrafią wzbudzić niepokój – czasami to tylko „omsknięcie się palca” i pomyłkowe rozpoczęcie rozmowy (smartfony potrafią płatać figle), ale często dźwięk telefonu zwiastuje kłopoty (a przynajmniej zdarzenia nietypowe, potrafiące solidnie podnieść ciśnienie).

W niedzielny poranek nie było mowy o pomyłce w wybieraniu numeru. Dzwoniła mama Kasi i płacząc powiedziała, że „Tina przestała chodzić! Wczoraj wieczorem byłyśmy jeszcze na spacerze, a dziś rano nie mogła wstać z łóżka! Co teraz będzie? Nie mogę jej stracić! Musimy jechać do weterynarza. Jej tylne łapki odmówiły posłuszeństwa!

Na ratunek! 

Znasz to uczucie, gdy nie masz nawet chwili na spokojne „wejście w dzień”? Kiedy musisz od razu przejść w tryb działania? Tak właśnie było tego dnia: szybka toaleta, coś do picia, kromka w garść i już siedziałem w samochodzie. W normalnych „okolicznościach przyrody” (czy tylko ja mam wrażenie, że powszechność cytowania fragmentów z polskich klasyków z jak 70-tych i 80-tych XX wieku, takich jak „Miś” czy właśnie „Rejs” powoli zanika? ????) Kasia też siedziałaby ze mną w aucie, ale akurat w tym dniu prowadziła ostatnie z cyklu szkoleń i nie mogła go opuścić.

Ustaliliśmy, że rodzice Kasi ruszą z Tiną z Lubawki i spotkamy się mniej więcej w połowie drogi. Tato Kasi wróci do Lubawki, a ja z Krystyną i Tiną pojedziemy do schroniska po pomoc. Kasia miała pozostawać w kontakcie na komunikatorze.

Kiedy dojechałem na umówione miejsce, już czekali. Tina wyglądała jak kupka nieszczęścia. Uleciała gdzieś jej żywiołowość, która odpowiadała za nadanie jej przydomka „Wesoły Romek”. Rzeczywiście nie mogła wstać, więc została przeniesiona na rękach z jednego do drugiego samochodu.

W drodze do Wrocławia nie rozmawialiśmy wiele. W takich chwilach nie chce się specjalnie gadać, bo i co tu powiedzieć? Pamiętaliśmy dolegliwości poprzedniego psa Krystyny, Barniego, i wiedzieliśmy, że diagnoza może być różna. Nie przewidzieliśmy jednak tego, co wydarzyło się po dojechaniu na miejsce!

Nieoczekiwany obrót wydarzeń

To, co się wydarzyło najlepiej opisałem w wiadomości na grupie rodzinnej na whatsappie:

„Jak dojechaliśmy, to wstała jak Łazarz ???? Jedziemy na Odolanowską, guza sprawdziła, po Świętach mamy przyjechać, jak się nie poprawi. I wtedy wytną, ale zrobiła punkcję i nic złego nie widzi. Wstała i chodziła już normalnie. Pani powiedziała, że to może być reumatyzm, albo przeciążenie. Karmę na stawy można dawać. I obserwować, bo miała stresy różne i to może wpływać. Ogólnie jest gitara.”

Możesz zapytać: „Ale o co chodzi? Jakiego guza? Nie pisałeś nic o jakimś guzie. O co chodzi?” Rzeczywiście o guzie nie wspominałem, więc wyjaśniam teraz: jakiś tydzień po zabraniu Tiny ze schroniska, na boku pojawiła się dość duża wypukłość. Tiny ten guzek nie bolał, nie zwracała na niego uwagi. Myśleliśmy, że może to być efekt uboczny sterylizacji i daliśmy sobie kilka dni na obserwację.

Oczywiście u pani weterynarz w schronisku opowiedzieliśmy, co nas sprowadziło i jak Tina nagle ozdrowiała przed wejściem do środka. Pokazaliśmy też tego guza, a co było dalej wiesz już z treści powyższej wiadomości.

Bezpłatne leczenie psa ze schroniska?

Co nas nieco zaskoczyło, to zadane nam przy wejściu do gabinetu pytanie/stwierdzenie: „A kiedy państwo zabrali psa ze schroniska? Bo jak dłużej niż dwa tygodnie temu, to leczenie nie będzie bezpłatne”. Co prawda technicznie rzecz biorąc minęły dwa tygodnie i jeden dzień, ale za poradę nie zapłaciliśmy. Ustaliliśmy też, że kiedy na początku roku wrócimy na ewentualne wycięcie guza, to też nie będziemy płacić.

Dlaczego piszę o zaskoczeniu? Bo cała nasza trójka przy pierwszej wizycie w schronisku odniosła wrażenie, że usłyszeliśmy, że „jeśli coś się będzie z pieskiem działo, to można przyjechać i nie będziecie płacić za pomoc, ale jak macie ponad 100 kilometrów do Wrocławia, to może lepiej się opłacić pójście do lokalnego weterynarza, na miejscu”. Fragmentu o dwóch tygodniach żadne z nas nie słyszało. Pytaliśmy nawet Tinę, ale nie odpowiedziała 😉

Po powrocie do Lubawki sprawdziliśmy umowę adopcji i jest w niej wyraźnie napisane, że darmowe leczenie zwierzęcia zabranego ze schroniska przysługuje w ciągu pierwszych dwóch tygodni od adopcji. Wszystko się zatem wyjaśniło, musieliśmy źle zrozumieć!

O terminie i warunkach „gwarancji” słów kilka

Zastanawiam się tylko, czy ten termin nie jest nieco za krótki. Spójrzmy na przykład z zupełnie innej beczki:

Kilka lat temu kupowaliśmy używany samochód. Sprzedający oświadczył (bez gwarancji na piśmie), że gdyby coś się działo z autem w ciągu trzech miesięcy od zakupu, to mamy dać mu znać i on zorganizuje naprawę albo pokryje jej koszty. I rzeczywiście doszło po trzech tygodniach do usterki. Po zgłoszeniu telefonicznym pan poprosił o fakturę na siebie i zapłacił 600 zł za naprawę. Ta kwota to około 1% ceny sprzedanego samochodu i o tyle mniejszy zarobek dla tego pana, ale za to pan „zarobił” +10 punktów do szacunku! Nawiasem mówiąc całą transakcję wspominamy bardzo dobrze, a tym samochodem przejechaliśmy sprawnie i bezpiecznie wiele setek tysięcy kilometrów (tak, jeździmy sporo!).

Dla przeciwwagi inny przykład. Opisana powyżej sytuacja całkowicie odbiega od obrazu znanego z memów internetowych „Typowego Mirka”, cwaniakującego handlarza samochodów. Jednak takiego „Typowego Mirka” też mieliśmy okazję spotkać przy zakupie innego używanego samochodu. Kiedy kilka godzin po zakupie samochodu, w drodze powrotnej do domu, zapaliła się niepokojąca kontrolka, w rozmowie telefonicznej powiedział mniej więcej tak „Panie, u mnie było wszystko ok, więc radźcie sobie sami i nie zawracajcie głowy, bo mam klienta”. Poradziliśmy sobie, ale „niesmak pozostał“. Jakże inne podejście do robienia interesów!

Może zatem dwa tygodnie „opieki gwarancyjnej” nie jest takie złe? Jak myślisz?

Płacenie za pomoc to nic zaskakującego

Kończąc ten temat jeszcze jedna uwaga: w tej całej sprawie dotyczącej płatności za „wizytę gwarancyjną” u weterynarza w schronisku pieniądze nie są najważniejsze. Ważne jest właściwe przekazywanie informacji. O tym, że informowanie ma sens i o potędze informowania pisałem kiedyś w tym wpisie: https://blog.rafaldlugosz.pl/wypadek-na-przejezdzie-eksperymenty-spoleczne-i-potega-informowania/.

Ze Stefanem i z Barnim byliśmy wielokrotnie u weterynarza, z różnymi sprawami. Wiele razy za pomoc (w tym różne operacje) płaciliśmy więcej niż te 600 złotych, które pokrył rzetelny sprzedawca samochodów używanych. Ba, wiele razy cieszyliśmy się, że opieka weterynaryjna przewyższa „ludzką” służbę zdrowia. W przypadku ludzi zapewne i Ty znasz historie, że uzyskanie pomocy (również płatnej) bywa trudne. Bywało, że trafialiśmy z psem do psiego lekarza w niedzielę wieczorem. Byliśmy przyjęci, były robione badania, na wyniki czekaliśmy zaskakująco krótko. Wiedzieliśmy, że to kosztuje. Pomoc była płatna, ale nigdy nam jej nie odmówiono.

Psia moda i psie zwyczaje

Nawiążę jeszcze raz do treści cytowanego podsumowania wizyty z grupy rodzinnej na whatsappie, a konkretnie do fragmentu o reumatyzmie: pani weterynarz stwierdziła, że trudno jej ustalić przyczynę, dlaczego Tina zaniemogła z chodzeniem, bo dolegliwość ustała. Jednak przy niskich temperaturach Tinie może być po prostu zimno, bo to w końcu mały piesek. Może ją gdzieś zawiało i stąd taka reakcja organizmu. Można spróbować zakładać jej psie ubranie na mroźny spacer, żeby nie marzła.

Trochę nas to zaskoczyło. Mamy cały czas w pamięci spacery z Barnim i ze Stefanem w zimowym krajobrazie Lubawki (a to przecież góry, więc bywało naprawdę mroźno). Obaj ważyli grubo ponad 30 kg (Stefan raczej blisko 40 kg) i obaj chodzili na zimowe przechadzki z przyjemnością (przed wyjściem obowiązkowo mieli nakładaną wazelinę na łapy, żeby chronić opuszki przed pękaniem i dostawaniem się soli – bardzo się to sprawdzało, polecam!). Barni czerpał z tych spacerów może nieco mniejszą przyjemność, ale Stefan był przecież labradorem – jego przodkowie pomagali rybakom wyciągać z lodowatego morza (średnia roczna temperatura w Nowej Funlandii, skąd wywodzą się labradory to 3,3°C), aportowali przedmioty z wody, a nawet ratowali tonących. Ulubioną zabawą Stefana na zimowych spacerach było wbieganie z całym impetem do przydrożnego rowu, pokrytego cienką warstwą lodu. Pod tym lodem kryło się jakieś pół metra „orzeźwiającej” (czyli przeraźliwie zimnej) wody. Brał rozbieg, po chwili słychać było gruchnięcie, trzask łamiącego się lodu i plusk rozbryzgującej się wody. Samego zdjęcia Stefana w rowie w wodzie nie mam, ale wyglądało to mniej więcej tak:

Po obu stronach dróżki można było zażyć orzeźwiającej kąpieli. Na zdjęciu wyżej Stefana nie widać, ale tak to mniej więcej wyglądało – ja na drodze, ze smyczą rozciągniętą do końca, a Stefan pływa!

Tutaj ta sama alejka, tylko kawałek dalej – jakość zdjęcia taka sobie, ale nie jest łatwo robić zdjęcie i jednocześnie zachować czujność, bo w każdej chwili może nastąpić skok do rowu!

Zresztą, nie tylko zimna woda sprawiała, że Stefan był w swoim żywiole. Wpychanie nosa pod śnieg, niuchanie co pod śniegiem piszczy i, wreszcie, tarzanie się w białym puchu, należały do jego ulubionych zimowych zabaw.

Dobre zwyczaje w schronisku (nawet jeśli nie dla każdego przydatne)

Mam nadzieję, że teraz łatwiej Ci zrozumieć nasze zaskoczenie na wieść, że Tinę warto ubierać na spacery! Pani weterynarz wskazała nam miejsce w schronisku, gdzie leżała cała masa ubranek dla psów, które pozostawili tam troskliwi ludzie. Mogliśmy poszukać czegoś dla Tiny. Szybko okazało się jednak, że Tina należy jednak do piesków średniej wielkości, a dostępne w schronisku ubranka są raczej dla psich karzełków (wiesz, Yorki i im podobne). W drodze powrotnej do Lubawki kupiliśmy zatem gustowny kubrak i w chłodniejsze dni wychodzi w nim na spacery. Nie jest z tego powodu szczególnie szczęśliwa, ale cóż – jak mus, to mus. Pewnie się przyzwyczai. Albo zrobi się cieplej!

Pomoc potrzebna raz jeszcze

Uspokojeni pojechaliśmy do Lubawki. Następnego ranka okazało się, że sytuacja z niedzieli się powtórzyła, ale w nieco łagodniejszym wydaniu. Tina wstała, ale było widać, że ją boli. Tym razem Krystyna pojechała do pani weterynarz do Kamiennej Góry (znamy to miejsce jeszcze z wizyt ze Stefanem i Barnim). Tym razem było dokładnie widać, co psu dolega. Diagnoza: coś w rodzaju rwy kulszowej, być może spowodowanej nadmiernym wyrażeniem radości, z jakiegokolwiek powodu: „że spacerek”, „że zabawa”, że „Pan się interesuje”. Dostała tabletkę przeciwbólową i przeciwzapalną na cztery dni i od razu było widać, że jest lepiej!

Domysły i zgadywanki

Mamy więc za sobą te „trochę gorsze” chwile, o których pisałem na wstępie. Tina i jej nowi ludzie ciągle się poznają, ale z każdym dniem budują nowe, silne więzy i uczą się siebie nawzajem. Na przykład: nie znamy oczywiście jej historii, ale jej zachowanie wskazuje, że w domu najbardziej lubi siedzieć na kolanach u starszego mężczyzny. Uwielbia tatę i dziadka Kasi, tylko żeby głaskali! Być może miała wcześniej pana, który był już na emeryturze i mieli takie właśnie rytuały. Być może pan poważnie zachorował  albo zmarł i Tina trafiła do schroniska. Być może…

Ale wiesz co? To tylko zgadywanki, takie nie za ważne. Liczy się to, co przed nimi. A mam przeczucie, że „wszystko będzie dobrze“. Zostawiam Cię z Markiem Grechutą i „Dniami, których nie znamy“. Miłego słuchania!

Pierwszą część historii Tiny znajdziesz pod tym linkiem:
https://blog.rafaldlugosz.pl/stefan-patologiczny-optymista-w-schronisku-dla-psow-w-sobote-bylem/

A o tym jak to się wszystko ze Stefanem zaczęło tak: 
https://blog.rafaldlugosz.pl/stefan-patologiczny-optymista-poczatek/

O Stefanie tuż po jego śmierci napisałem tak:
https://blog.rafaldlugosz.pl/stefan-patologiczny-optymista-czas-pozegnania/

A po pięciu latach od jego śmierci tak:
https://blog.rafaldlugosz.pl/stefan-patologiczny-optymista-to-juz-piec-lat/

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *