||

Futbol, futbol, futbol, przeżyjmy to jeszcze raz – cz. III

01.01.2022 Czas na trzecią część cyklu Futbol, futbol, futbol, przeżyjmy to jeszcze raz.

W poprzednich odcinkach zaprosiłem Cię w podróż w czasie do lat mojego dzieciństwa pod znakiem piłki nożnej. Podróż do lat dzieciństwa małego Rafałka, który powoli stawał się Rafałem. Przedstawiłem w niej kilka czynników i zdarzeń, które (po części) wpłynęły na to, jakim Rafałem się stałem.

Pierwszy odcinek znajdziesz tu: https://blog.rafaldlugosz.pl/futbol-futbol-futbol-przezyjmy-to-jeszcze-raz-cz-i/

A drugi tu: https://blog.rafaldlugosz.pl/futbol-futbol-futbol-przezyjmy-to-jeszcze-raz-cz-ii/

Mija czas, idą zmiany

Lata mijały. Niepostrzeżenie szkołę podstawową zamieniłem na średnią. To były czasy jeszcze sprzed reformy, więc liceum było wtedy czteroletnie. Wiele lat później ta reforma (praktycznie likwidująca szkoły zawodowe, wprowadzająca gimnazja i trzyletnią naukę w liceach) została zreformowana ponownie, czyli powrócono do poprzedniego systemu likwidując gimnazja i przywracając cztery klasy w liceum. To oczywiście temat na osobną historię, ale mój rocznik na szczęście uniknął tego całego zamieszania związanego z wprowadzanymi (i cofanymi po latach) zmianami. 

Od innych zmian nie dało się jednak uciec. Po niekończącej się karuzeli na stanowisku trenera mojej drużyny w Śląsku Wrocław w pierwszych latach mojej kariery piłkarskiej (o czym pisałem w pierwszej części wpisu) i stabilizacji w późniejszych latach w MKP Wratislavia (o czym pisałem w drugiej części wpisu) okazało się, że, podobnie jak w życiu, zbyt długi okres spokoju i pokoju powinien zapalić nam w głowie „czerwoną lampkę”. Często jednak ignorujemy to wewnętrzne ostrzeżenie. Nie wierzymy, że skoro jest dobrze, to może wydarzyć się coś, co zniszczy ten dobry czas. Nie zauważamy znaków, że nadciągają zmiany i to niestety nie na lepsze.

Pod koniec trzeciej klasy liceum zbliżałem się do pełnoletności. Do matury został jeszcze rok. Powoli zbliżał się czas podjęcia decyzji, co dalej. Czy postawić na futbol? Czy mam szansę na prawdziwą karierę? Wiesz, taką z pierwszych stron gazet… Nie byłem o tym w stu procentach przekonany. Dodatkowo w tym czasie zaczęły dochodzić nas słuchy, że wizja Trenera Marka Jasińskiego odbiega od wizji władz klubu i że ich drogi powoli się rozchodzą. Po krótkiej chwili okazało się, że to rozchodzenie się dróg nabrało takiego tempa, że Trener zakończył pracę w klubie i tym samym prowadzenie naszej drużyny.

Po kilkutygodniowych zawirowaniach Klub wyznaczył następcę. Nie miał łatwego zadania, bo tak jak kiedyś stanęliśmy murem za trenerem Darkiem zwolnionym ze Śląska i przeszliśmy do MKP Wratislavia (o czym pisałem w pierwszej części wpisu), tak teraz staliśmy murem za Trenerem Jasińskim. Nie doprowadziło to do jego powrotu, ale wpłynęło na moje decyzje w sprawie przyszłości.  

Co dalej?

W sporcie nie wszystko zależy od zawodnika, znaczenie ma dodatkowo szereg innych czynników, na które zawodnik nie ma wpływu. Odejście Trenera i spojrzenie w związku z tym z innej perspektywy na moje szanse na zostanie piłkarzem zawodowym sprawiło, że podczas narady rodzinnej ustaliliśmy, że jednak idę w kierunku nauki, a ze sportu zawodowego rezygnuję. Po prawdzie to sport zawodowy również zrezygnował ze mnie, ale nie ma sensu kłócić się o szczegóły!

Nie miałem obaw o to, czy zdam maturę. Bardziej chodziło o to, w jakim kierunku pójść po jej zdaniu. Moja siostra Dorota, anglistka, podjęła się trudnego zadania przygotowania mnie do tego, abym mógł pójść w jej ślady i udało jej się! Zadanie było trudne, bo oto w krótkim czasie musiała nadrobić ładnych kilka lat mojego nieprzykładania większej wagi do angielskiego. Mówi się, że kiedy uczeń jest gotowy, to nauczyciel się znajdzie. Wszystkie powyższe okoliczności sprawiły, że zmieniło się moje podejście do szansy na karierę piłkarza i do pójścia w kierunku wykształcenia. Byłem zatem gotowy do nauki, więc nauczyciel się znalazł. I to najlepszy! Dorota miała wielu uczniów i od wielu lat potrafiła wlać im do głowy odmianę czasownika „być” (i nie tylko) znacznie lepiej, niż to wyglądało w słynnej scenie rodzinnego przepytywania z angielskiego w „Dniu Świra”. Dla przypomnienia tę scenę zobaczysz tutaj:

Nauka z członkami rodziny niesie ze sobą wiele zagrożeń, że coś może pójść nie po myśli nauczyciela i ucznia. Często takie próby nie kończą się dobrze. Na moje szczęście duet Dorota-ja stanowił wyjątek od tej reguły.

Był to wyjątek na tyle odbiegający od reguły, że z ustnej matury dostałem szóstkę! A chwilę później zostałem studentem wieczorowej anglistyki i kontynuowałem zgłębianie tajników języka Szekspira i historii i kultury krajów anglojęzycznych. I mogłoby się wydawać, że na tym kończy się moja futbolowa historia – w końcu od początku 1997 roku nie chodziłem już na treningi ani na mecze, przygotowując się do matury. A jednak nie! Kolejny raz odwiedziny niezapowiedzianego gościa zmieniły bieg mojej futbolowej historii.

Znów wizyta niezapowiedzianego gościa

W lecie 1997 roku do naszych drzwi zadzwonił dzwonek. Znów, jak przed laty, poszedłem otworzyć spodziewając się Mamy / Taty. Doroty ani Anki (moich sióstr) się nie spodziewałem, bo zdążyły już założyć rodziny i wyprowadzić się z domu rodzinnego. Znów, jak przed laty, okazało się, że mam niespodziewanego gościa!

Był to pan Zbigniew, ojciec jednego z nieco młodszych piłkarzy MKP Wratislavia, były poseł na Sejm X i I kadencji. Pan Zbigniew był także rolnikiem i prezesem klubu piłkarskiego LZS Rogów Sobócki. W Rogowie Sobóckim pracował i, jako społecznik, zaangażował się w klub chcąc zrobić coś dla lokalnej społeczności.

Nowy klub, i to w seniorach!

Pan Zbigniew, znając zawodników Trenera Jasińskiego, postanowił wzmocnić drużynę i z taką właśnie propozycją mnie odwiedził. Również i tym razem nie zastanawiałem się długo nad propozycją mojego gościa. W końcu gra w piłkę nożną to „miłość mojego życia” (Kasiu, żono, wiesz oczywiście, że chodzi o kategorię „styl życia” albo „hobby”, bo w kategorii „ludzie” nie masz konkurencji!). W ten oto sposób razem z Tomkiem, Łukaszem i Mariuszem również oficjalnie (wcześniej przestaliśmy grać i trenować, ale nasze karty zawodnicze były cały czas zarejestrowane we „Wrati”) opuściliśmy MKP Wratislavia i zostaliśmy zawodnikami LZS Rogów Sobócki. Klub grał wtedy w B-klasie, w poprzednich latach zajmował raczej miejsca w dolnych rejonach tabeli i celem na kolejny sezon było utrzymanie się i uniknięcie spadku do C-klasy. Wtedy w okręgu wrocławskim były jeszcze C-klasy. Teraz już nie ma. Wiele klubów znika z piłkarskiej mapy Polski i, uprzedzając nieco fakty, LZS Rogów Sobócki podzielił ten los. 

„Się zarabia na piłce”

Do Rogowa Sobóckiego dojeżdżaliśmy w czterech jednym samochodem. Koszty paliwa ponosił pan prezes Zbigniew (z własnej kieszeni). Dodatkowo, również z własnej kieszeni wypłacał nam premie za udział w meczach. Były to kwoty symboliczne, ale bardzo cieszyły. Pamiętam, że miesięcznie każdy z naszej czwórki dostawał (oprócz zwrotu kosztów benzyny) około 50 złotych premii. Zanim powiesz: „No to faktycznie symboliczna kwota!” chcę Ci przypomnieć, że mówimy o wydarzeniach z końca XX wieku. W tym roku najniższa krajowa wynosiła 450-500 złotych (wzrosła w ciągu roku). Wysokość naszej premii nie była zatem najwyższa, ale też nie aż tak symboliczna, jako mogłoby się wydawać słysząc teraz, że dostawałem 50 złotych premii miesięcznie.

Słów kilka o nowych kolegach z drużyny

W klubie na pozycji bramkarza grał (o ile nie był kontuzjowany) brat pana Zbigniewa. Facet w okolicach pięćdziesiątki, był prawdziwym nestorem klubu. A jak bronił karne! Potrafił zakładać się z zawodnikami, że na 10 strzałów obroni ponad połowę. I często wygrywał! Roztaczał taką aurę, że kiedy w trakcie meczu dyktowano przeciwko nam karnego, to nikt nie spuszczał głowy, bo „karny to jeszcze nie gol”. W jego przypadku to powiedzenie często się sprawdzało. Jednak przytrafiające mu się kontuzje często uniemożliwiały mu udział w meczu i było widać, że powoli nosi się z zamiarem odwieszenia butów na kołek.

W klubie był też „lokalny gwiazdor”, którego publiczność kochała, bo to był „ich chłopak”, urodzony i cały czas mieszkający w Rogowie Sobóckim. Miał chłopak dryg do grania, ale też dryg do imprezowania. Przez wiele późniejszych lat widziałem wielu zawodników, którym nie brakowało talentu, ale zadowalali się statusem „lokalnej gwiazdy” i nigdy nie wyszli poza własne podwórko. Widziałem, jak alkohol zmieniał dobrze rokującego gracza w kolejny „zmarnowany talent”. Widziałem to zbyt dużo razy, by można było mówić o przypadku.

W Rogowie Sobóckim, w kolejnych klubach i wśród zawodników drużyn przeciwnych widziałem różne typy zawodników. Te typy zawodników świetnie obrazuje poniższy obrazek z „typowym składem w niższych ligach”:

Oczywiście ten skład należy traktować z przymrużeniem oka, ale zaskakująco dużo typów graczy można rzeczywiście spotkać na boiskach niższych lig piłkarskich w Polsce.

Fenomen niższych lig

Niższe ligi to osobna historia. Trudne jest zrozumienie tego fenomenu bez doświadczenia emocji podczas meczu między sąsiednimi wioskami, bez poznania specyfiki zasad działania takich klubów i ich znaczenia dla lokalnych społeczności. Trzy lata temu Paweł Kapusta, dziennikarz Sportowych Faktów, podjął próbę wyjaśnienia tego fenomenu. Wyszedł z tego doskonały tekst, do którego przeczytania zachęcam. Dzięki tej lekturze poznasz lepiej specyfikę „tych klimatów”, a jeśli już ją znasz, to odnajdziesz tam wiele znajomych akcentów. Tekst przeczytasz tutaj: https://sportowefakty.wp.pl/amp/pilka-nozna/751237/sol-futbolu-czyli-gra-w-klasy-jesli-tego-nie-posmakowales-nie-wiesz-co-to-prawdz)

O piłce lokalnej powstał też serial dokumentalny: Asy B klasy. Pierwszy odcinek:

O piłce lokalnej zaczęło robić się głośniej, kiedy ta „prawdziwa, światowa” stała się coraz bardziej oderwana od rzeczywistości i lokalnego charakteru. Pamiętam, że kiedy chodziłem na swoje pierwsze mecze Śląska Wrocław, to jeden z graczy, Waldemar Tęsiorowski, mieszkał w bloku tuż przy stadionie. Może nawet widział z okna płytę boiska. A teraz? Liczba transmisji spotkań jest taka, że właściwie przez cały dzień można oglądać mecz za meczem. Termin „piłkarska środa” popularny w czasach, kiedy właśnie w środy odbywały się mecze Pucharu Europy, Pucharu Zdobywców Pucharów i Pucharu UEFA (a czasami też reprezentacji narodowych) nie ma teraz żadnego sensu. Najpierw Puchar UEFA został przeniesiony na wtorek, a Puchar Zdobywców Pucharów na czwartek, żeby zostawić miejsce dla Pucharu Europy, który stał się Ligą Mistrzów. A potem Lig Mistrzów i Wicemistrzów. A jeszcze chwilę później „Ligą Mistrzów, Wicemistrzów, trzecich i czwartych drużyn, ale tylko z kilku bogatych krajów”.

Czasami więcej emocji można doświadczyć na meczu niższej ligi niż oglądając siedemnaste w tym roku starcie wielkich potęg. Podobnego zdania są ludzie, dla których tzw. „groundhoppig”, czyli „turystyka stadionowa” to sposób na spędzanie czasu i hobby. W skrócie chodzi o zaliczenie jak największej liczby meczów w krótkim czasie i często są to mecze na szczeblu lokalnym.

Chyba najsłynniejszym w Polsce groundhopperem jest Radosław Rzeźnikiewicz, prowadzący kanał Kartofliska na YouTube. Jego cykl „8 Liga Mistrzów” pokazuje kolejną twarz fenomenu niższych lig piłkarskich. Motto cyklu to „Against modern football”, czyli „Wbrew nowoczesnemu futbolowi”. Można się pośmiać! Pierwszy odcinek poniżej, ale najpierw drobne ostrzeżenie: językowi używanemu na boiskach lig amatorskich daleko do parlamentarnego, więc przygotuj się na to, że od czasu do czasu ktoś „rzuci mięsem”. Komentarze kibiców + jakość zagrań graczy to mieszanka wybuchowa! Poniżej pierwszy odcinek, a kolejne znajdziesz na YouTube:

Kulisy tego projektu i sporo ciekawostek i anegdot znajdziesz w dwóch wywiadach (przeprowadzonych w kilkuletnich odstępach) z Radosławem Rzeźnikiewiczem przez portal Weszlo.com: https://weszlo.com/2013/10/01/alfabet-swira-czyli-co-kryja-kartofliska/ i https://weszlo.com/2016/01/08/casual-friday-i-tylko-rodzice-mowia-ale-wstyd-przed-znajomymi/

Były blaski, czas na cienie

Czas jednak powrócić na boisko. W barwach LZS Rogów Sobócki rozegraliśmy dwa pełne sezony, za każdym razem udanie broniąc się przed spadkiem. Nie pamiętam za wiele z tych spotkań, ale kilka zdarzeń podczas drugiego sezonu wpłynęło na podjęcie decyzji o zmianie klubu.

Przyjeżdżamy którejś niedzieli na boisko w Rogowie Sobóckim. Jesteśmy przed czasem, jako jedni z pierwszych. Chwilę po nas przyjeżdżają sędziowie. Witają się i główny nagle wypala: „Dziś nie musicie się o nic martwić. Mam z gośćmi na pieńku po ostatnim meczu…”. Patrzymy po sobie – niezła akcja?! O co chodzi? Mecz się zaczyna, druga minuta. Piłka w polu karnym przeciwników, wychodzi za linię i zbieramy się do powrotu na własną połowę. Nagle gwizdek. Sędzia pokazuje na punkt wykonywania rzutów karnych i podbiega do jednego z zawodników gości. Wyciąga czerwoną kartkę i wywala go z boiska! Właściwie nie wiem, kto był wtedy najbardziej zaskoczony. Nie było mowy o faulu ani o niesportowym zachowaniu. Oczywiście goście zaczęli protestować, ale nic nie wskórali. Gol z karnego w drugiej minucie, gra w dziesiątkę praktycznie przez cały mecz i jeszcze kilka interwencji sędziego odebrały im ochotę do gry. Za to rosła frustracja i napięcie. Była to drużyna walcząca o awans. Razem z piłkarzami przyjechały dwa autokary kibiców z ich wioski. Nie mieli zbyt dobrej opinii, raczej wprowadzali nerwową atmosferę na trybunach (no, obok boiska, bo o trybunach w B-klasie ciężko mówić). Jednostronne sędziowanie dodatkowo zagęściło atmosferę, a twierdzenia „Nie wyjedziesz stąd, gościu!” kierowane pod adresem sędziego należały do tych bardziej stonowanych.

W przerwie meczu sędzia zgłosił naszemu kierownikowi drużyny, że obawia się o swoje bezpieczeństwo i poprosił o wezwanie policji. Kierownik zadzwonił po policję do odległej o kilka kilometrów Sobótki. Rozpoczęła się druga połowa, było już wiadomo, że ten mecz wygramy, więc emocje w drugiej połowie nieco opadły. Wynik końcowy: 4:1 dla nas. Kibice gości powyzywali jeszcze przez 15 minut sędziego (który siedział zamknięty od środka w szatni sędziowskiej) i odjechali. Nagle na boisko wjeżdżają dwa większe radiowozy na sygnale. Wysiada dziesięciu policjantów, widzą, że nic się nie dzieje i wracają do samochodów i odjeżdżają. To się nazywa ekspresowe tempo! Od zgłoszenia minęło równo 60 minut. Gdyby rzeczywiście miało dojść do rękoczynów, to „policyjna kawaleria” nadciągnęłaby „nieco” zbyt późno.

Czy to zdarzyło się naprawdę?

Drugie zdarzenie miało miejsce na kilka kolejek przed końcem sezonu. Graliśmy na wyjeździe z drużyną środka tabeli i potrzebowaliśmy punktów do spokojnego utrzymania się w lidze. Mecz zaczął się bardzo dobrze. Po kilku minutach prowadziliśmy 3:0! Nagle chwilę przed wybiciem przez nas kolejnego rzutu rożnego jeden ze starszych graczy przeciwnika mówi „Ej, macie wygrać, ale nie przesadzajcie!”. Odpowiedziałem, że nie wiem, o czym mówi i chwilę później cieszyliśmy się z kolejnej bramki. Ostatecznie skończyło się wynikiem 10:0, ale niesmak pozostał. Nie wiem, co zaszło przed meczem, ale myślę, że łatwo się domyślić. W samochodzie w drodze powrotnej rozmawialiśmy o tym z chłopakami. Nikt z nas nie wiedział, kto, co i jak ustalił. My graliśmy czysty mecz, ale ewidentnie było coś nie tak. W B-klasie zdarzają się mecze, które przebiegają wbrew oczekiwaniom. Powodem może być na przykład wieczór kawalerski jednego z graczy albo lokalne dożynki. Podczas tego meczu mogliśmy przypuszczać, że właśnie coś takiego się stało. Możliwe jednak, że przed meczem zapadły jakieś ustalenia mające wpływ na wynik.

Powyższe wydarzenia przypominały trochę sceny z filmu „Piłkarski poker”. Jeden z sędziów mówi: „Nie, nie, nie! Ja jestem uczciwy! Zapłacili za 3:0? Będzie 3:0!”. Ta scena tutaj:

Dla jasności: wszystko to miało miejsce pod koniec XX wieku, czyli na długo przed 1 lipca 2003, czyli dniem, od którego korupcja w sporcie w Polsce zaczęła być ścigana. I również na długo przed głośnym wywiadem Piotra Dziurowicza dla Gazety Wyborczej z 3 sierpnia 2005 roku (dostępnym tutaj, ale za opłatą: https://wyborcza.pl/7,154903,2852654.html). 

Znowu nowy klub

Te wszystkie wydarzenia sprawiły, że po sezonie z Tomkiem i Łukaszem przeszliśmy do grającego wtedy w A-klasie GKS Kobierzyce. Mariusz skończył z graniem i od tego czasu go nie widziałem. Mariusz, co tam u Ciebie? 

Przygotowując ten tekst szukałem informacji o moich dawnych klubach. Okazało się, że LZS Rogów Sobócki przestał istnieć i praktycznie słuch po nim zaginął! Sprawdzałem na mapie Google, jak wygląda boisko i tu kolejne zaskoczenie: nie znalazłem boiska w Rogowie Sobóckim. Może powstało tam osiedle domków? A może źle szukałem i jednak boisko dalej istnieje?

Z kolei GKS Kobierzyce grał w A-klasie, kiedy dołączyliśmy do klubu. Potem dzięki dobrej organizacji i dobrym finansom Kobierzyce cieszyły się z kolejnych awansów, docierając aż do III ligi. Potem jednak przyszły spadki i obecnie występują w klasie okręgowej (czyli ligę wyżej od A-klasy).

Dołączyliśmy we trzech, ciągle jako młodzieżowcy, czyli zawodnicy poniżej 21 roku życia. Obowiązywał wtedy przepis, że podczas meczu na boisku musi cały czas przebywać trzech takich młodych zawodników. Przepis ten podlegał zresztą wielu modyfikacjom na przestrzeni lat. Bywało tak, że na boisku musiał być jeden młody zawodnik, a ostatnio przepis został zniesiony i nie ma takiego obowiązku. Pewnie wpływ na to ma rosnąca średnia wieku zawodników i zmniejszająca się stale liczba klubów biorących udział w rozgrywkach.

W Kobierzycach był jeden obrońca niemal idealnie odpowiadający charakterystyce ze składu z obrazka powyżej: „Najstarszy gracz w drużynie, ze stabilizatorem na kolanie”. Ten gracz miał około czterdziestki i wtedy wydawał nam się być prawdziwym dinozaurem – doświadczonym graczem, który wie, jak i gdzie się ustawić na boisku, żeby za dużo nie biegać, tuszując w ten sposób lecące lata i ubytek sił. Nie miał stabilizatora na kolanie, ale miał za sobą kilka poważniejszych kontuzji.

Znani trenerzy, premie za mecze i relacje w drużynie

Spędziliśmy w Kobierzycach jeden sezon. W tym czasie mieliśmy dwóch doświadczonych trenerów: Aleksandra i Ryszarda. Pierwszy w 1978 roku (czyli roku mojego urodzenia) zdobywał ze Śląskiem Wrocław wicemistrzostwo Polski. Drugi również był znany w środowisku piłkarskim Dolnego Śląska. Podejrzewam, że ambitne plany klubu zachęciły tych szkoleniowców do pracy w A-klasie. Oczywiście nie zostali zachęceni samymi planami, klub dysponował środkami na rozwój. W końcu Kobierzyce to jedna z najbogatszych gmin w Polsce, dysponująca terenami przemysłowo-handlowymi pod Wrocławiem, za które najemcy płacą duże pieniądze. 

Jako drużyna za wygrany mecz (pod warunkiem, że w poprzedniej kolejce nie przegraliśmy) dostawaliśmy tysiąc złotych do podziału. Podziału dokonywał trener w zależności od wkładu zawodnika w wygraną. Była to decyzja subiektywna, której nie musiał uzasadniać. Jako młodzi zawodnicy nie dostawaliśmy za dużo, choć i tak różnica na plus w stosunku do poprzedniego klubu była znacząca. Uwzględniając remisy i przegrane mecze myślę, że średnio miesięcznie zarabiałem na grze w piłkę jakieś 100 złotych. Najniższa krajowa wynosiła wtedy około 500 złotych. Nie dałoby się zatem „wyżyć z piłki”. Na szczęście liczba chętnych do nauki języka angielskiego rosła z każdym dniem i jasnym dla mnie stało się, że granie w piłkę nie będzie dla mnie drogą do milionów na koncie. Uczenie angielskiego pewnie też nie, ale jednak na piłce zarabiałem wielokrotnie mniej.

Przyjmując to do wiadomości grałem po prostu dla przyjemności. Obserwowałem jednocześnie zasady obowiązujące w drużynie, na linii trener-władze klubu, trener-drużyna i wewnętrzne relacje między zawodnikami w drużynie. Nie wszystko mi się w tym podobało i coraz częściej zauważałem, że zamiast przyjemności z gry, czułem, że to, co się dzieje, to nie są „moje klimaty”. W tym czasie najczęściej wchodziłem na boisko w drugiej połowie, a nie czułem się gorszy od zawodników pierwszego składu. To nie poprawiało mi samopoczucia.

Stopniowe dojrzewanie do podjęcia trudnej decyzji 

Ten stan stopniowo narastał i wszystko zmierzało w kierunku nieuchronnego przelania się czary goryczy. Zaczęło się od zdarzenia charakterystycznego dla niższych lig w Polsce. Była już wiosna, ciepłe dni sprzyjały imprezom pod chmurką. Podczas takiej właśnie sobotniej imprezy jeden z podstawowych zawodników przesadził z alkoholem. Do tego stopnia, że kiedy następnego dnia przyszedł na mecz był „bardzo wczorajszy”. Trener zorientował się, co jest grane dopiero po kwadransie pierwszej połowy. W 20 minucie zrobił zmianę, a w przerwie w szatni w obecności całej drużyny powiedział do imprezowicza: „Ty u mnie w tej rundzie już nie zagrasz!”. Do końca sezonu zostało jakieś 5-6 kolejek.

W kolejnym meczu chłopak rzeczywiście nie zagrał, ale już w następnym trener wyczytał jego nazwisko na stałej pozycji w pierwszym składzie. Nie wiem, co wpłynęło na tak szybkie wycofanie się z tych słów, ale rzucanie słów na wiatr i brak konsekwencji w działaniu było tak odmienne od tego, do czego przywykłem przez lata treningów u Trenera Jasińskiego, że czułem, że coś się kończyło. Coś się naprawdę kończyło.

Mecz, którego nie zapomnę, chociaż bez happy endu

A już całkiem skończyło się na kilka kolejek przed końcem (chociaż dograłem ten sezon do końca). Nie mieliśmy szans na awans do klasy okręgowej, ale też nie było mowy o ryzyku spadku do B-klasy. Byliśmy w środku tabeli, ale zbliżał się ważny dla klubu i dla całych Kobierzyc mecz. Derby okolicy! Wyjazd do najbliższej wsi na mecz z lokalnym, „odwiecznym rywalem” – Polonią Jaszowice! W rundzie jesiennej wygraliśmy u siebie gładko, 3:0. W tabeli byliśmy na podobnych miejscach, a takie mecze to zawsze osobna historia.

Zaczynamy, ja (jak zwykle od pewnego czasu) na ławce. Kilka minut i bach, bach, bach… Przegrywamy 3:0. Do końca pierwszej połowy jest już 5:1 i w przerwie nastroje nie były, delikatnie mówiąc, najlepsze. Trener nie zdecydował się od razu na zmiany, więc czekałem na ławce. Wynik się nie zmieniał. Gospodarze z Jaszowic byli pewni swego, do końca zostało 20 minut, więc zrobili kilka zmian i czekali na końcowy gwizdek.

Na 15 minut przed końcem trener wezwał mnie do siebie z rozgrzewki. Wszedłem na boisko i już w pierwszej akcji zagarnąłem piłkę przy linii bocznej na środku boiska i ruszyłem wzdłuż linii. Obok mnie biegł obrońca, ale mając mnóstwo sił wyprzedziłem go i ściąłem z piłką w pole karne jakieś pięć metrów od linii końcowej. Spojrzałem w pole karne, ale nie było tam nikogo z kolegów. Strzeliłem więc po „krótkim słupku”, obok bramkarza i było 5:2.

Gospodarze niespecjalnie się tym przejęli, bo przewaga była dalej bardzo bezpieczna. Tyle że w następnej akcji w polu karnym zrobiło się zamieszanie, a najsprytniejszy okazał się Tomek i było już tylko 5:3. W naszą drużynę wstąpiła nadzieja, a u graczy Polonii dało się zauważyć niepewność.

Zaczęliśmy atakować, cisnęliśmy rywali, ale niewiele z tego wynikało. W 88 minucie znów dostałem piłkę po ziemi w pole karne na dwunasty metr. Przyłożyłem nogę i delikatnym strzałem przy samym słupeczku strzeliłem bramkę kontaktową, swoją drugą w tym meczu. U gospodarzy nie było już mowy o niepewności. To była panika. Strata jeszcze jednej bramki oznaczała dla nich remis i nikt nie pamiętałby tego, że świetnie grali i prowadzili czterema bramkami. Wszyscy pamiętaliby im roztrwonienie takiej przewagi. Zabraliśmy piłkę na środek, licząc, że niemożliwe stanie się możliwe. Niestety nie stało się. Chwilę później sędzia zakończył mecz. Przegraliśmy 4:5. Zabrakło niewiele. Trener w żaden sposób nie nawiązał do tego meczu i jego końcówki. Szkoda.

Jak na to patrzę – cenna lekcja

Jakieś trzy lata później, w 2003 roku, firma telekomunikacyjna Netia została sponsorem wyprawy w Himalaje, której celem było wejście na szczyt K2 w zimie. Nikt wcześniej tego nie dokonał. Wyprawa Netia K2 nie zakończyła się sukcesem. Kiedy stało się jasne, że ta ostatnia na świecie góra, która nie została zdobyta w zimie, taką (przynajmniej na jakiś czas) pozostanie, na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Netii z hasłem, że „Czasami próbować znaczy więcej niż osiągnąć sukces”. Być może było to ujęte nieco inaczej, ale przekaz był właśnie taki. Analogia do rzucenia przez Netię rękawicy rządzącemu „od zawsze” gigantowi telekomunikacyjnemu nasuwa się sama. Dopiero w 2021 roku (16 stycznia) grupa 10 Nepalczyków po raz pierwszy w historii stanęła na szczycie K2 zimą.  

Ten mecz w Jaszowicach i nieudana, niestety, pogoń za remisem nasuwa mi jeszcze jedno nawiązanie, tym razem do książki i filmu „Lot nad kukułczym gniazdem” autorstwa Kena Keseya z doskonałą rolą Jacka Nicholsona wcielającego się w drobnego złodziejaszka i zawadiakę, który świadomie i celowo udaje chorobę psychiczną, aby uniknąć odsiadki w więzieniu. Randle Patrick McMurphy trafia zatem do zakładu dla psychicznie chorych i wtedy okazuje się, że jego sprytny plan „wykiwania” wymiaru sprawiedliwości jednak taki sprytny nie był.

Jaki jest związek nieco szalonego meczu A-klasy i jego zakończenia z „Lotem nad kukułczym gniazdem”? Moje odczucia w tej sprawie doskonale oddał na Filmwebie użytkownik „_wojti_” (pełna recenzja tutaj: https://www.filmweb.pl/reviews/recenzja-filmu-Lot+nad+kuku%C5%82czym+gniazdem-7450). Napisał tak:

„W tym miejscu należy jednak zadać pytanie: Czy Randle Patrick McMurphy to postać całkowicie pozytywna? Wszak to dopiero po jego przyjściu zaczęły dziać się złe rzeczy. To on naruszył dotychczasowy porządek. To on pierwszy zadarł z siostrą Ratched. To przez niego wprowadzono dzienny limit w paleniu papierosów. Ale to także on pokazał dotąd zagubionym ludziom, że można żyć! Pomimo wszelkich przeciwności losu trzeba walczyć! Znamienna jest do tego pewna scena, gdy przyjmuje zakłady o to, że jest w stanie podnieść wielki kran z wodą. Na ironiczne uśmiechy po nieudanej próbie odpowiada: “przynajmniej próbowałem“. Reszta nawet nie próbuje. Dorośli, silni mężczyźni, którzy zdaniem McMurphy’ego nie wyglądają na chorych psychicznie, którzy powinni zdobywać teraz świat, godzą się ze swym losem i nie sprzeciwiają się. Nawet nie próbują… Chcą być nadal malutkimi myszkami, na co McMurphy odpowiada zdecydowane: “NIE!”. Pokazuje im, że ich egzystencja jest nic nie warta, jeśli żyją tylko w swoim maleńkim świecie. Ci powoli zaczynają przechodzić na jego stronę, gdy do akcji wkracza dotąd bacznie przyglądająca się wszystkiemu siostra Ratched. Cena jest bardzo wysoka. Ktoś już jednak zdążył się wyleczyć. To Wódz Bromden, który teraz z radością i podekscytowaniem biegnie przez mrok, w stronę lepszego jutra. Terapia zadziałała, doktor McMurphy może być z siebie dumny.”

Nic dodać, nic ująć. Ja też, wchodząc w końcówce na boisko, „przynajmniej próbowałem“. Tego też nauczył mnie Trener Marek Jasiński. Przydaje się nie tylko w sporcie…

Koniec z grą w klubie i konsekwencje tej decyzji

Powyższe wydarzenia wpłynęły na podjęcie przeze mnie decyzji, z którą nosiłem się od kilku miesięcy. Po 11 latach treningów i meczów skończyłem definitywnie (jak mi się wtedy wydawało) z graniem w piłkę nożną w ramach oficjalnych rozgrywek prowadzonych przez Polski Związek Piłki Nożnej. Nasze drogi z Tomkiem i Łukaszem też się rozeszły. Tomek, Łukasz, co tam u Was?

Pierwsze tygodnie bez grania i trenowania były dziwne. Czegoś mi brakowało. Jakbym cały czas miał coś zrobić, o czym zapomniałem i czułem się z tym nieswojo. W ciągu trzech wakacyjnych miesięcy uczucie to zaczęło powoli zanikać, za to ja zacząłem przybierać. Na wadze. W krótkim czasie przybyło „10 kilogramów obywatela więcej”. Z 66 kilogramów niepostrzeżenie zrobiło się 76.  I to „obywatela z wyższym wykształceniem”! Nasza władza mogłaby być dumna, ale nie musiałbym dopłacać do budżetu (więc może i dumna, ale też nie za bardzo zadowolona – zasilenie budżetu to ważna rzecz!) W przeciwieństwie do tego obywatela z poniższego fragmentu filmu „Miś” Stanisława Barei, który musiał dopłacić za cztery kilogramy obywatela mniej:

Piłkę nożną dalej kochałem, ale ostatnich kilka lat doświadczeń sprawiło, że postanowiłem grać już tylko dla przyjemności. Grałem zatem raz w tygodniu w ramach WF na drugich studiach (kończąc anglistykę zacząłem studiować niderlandystykę, więcej o tym tutaj: https://blog.rafaldlugosz.pl/dlaczego-niderlandzki/). Niestety chwilę później piłce nożnej weszła w drogę siatkówka.

Siatkówka

Nie, nie chodzi o to, że nagle postanowiłem wzorować się na polskich siatkarzach i grać w siatkówkę (lubię oglądać, gram bardzo amatorsko). Chodzi o odwarstwioną w moim prawym oku siatkówkę. Ta historia zasługuje na osobny wpis (być może powstanie), ale skracając ją do niezbędnego minimum: nagle jedną czwartą pola widzenia w oku zakrywa mi biała, całkowicie nieprzezroczysta błona. Nie widać przez nią nic. Szybka operacja i lekarzom udaje się uratować mi wzrok (jest gorzej niż było, ale widzę!), ale o jakimkolwiek wysiłku fizycznym mogę na razie zapomnieć.

Czy właśnie w ten sposób naprawdę definitywnie zakończyła się moja przygoda z grą w piłkę nożną i uprawianiem sportu? Dowiesz się z kolejnej, czwartej już, części cyklu „Futbol, futbol, futbol, przeżyjmy to jeszcze raz”.

P.s. Zdjęcie tytułowe znalazłem w internecie na https://joemonster.org/ i pomimo, że Stary Wołów leży około 60 km od Wrocławia, to akurat tam nigdy nie grałem. Niektóre boiska, na których miałem okazję zagrać, mają wiele wspólnego z tym zdjęciem. Na mapie Google dalej tak wygląda: https://goo.gl/maps/y1Jz7WV8FbaSZvgR6.

Pierwsze dwie części cyklu znajdziesz tutaj: https://blog.rafaldlugosz.pl/futbol-futbol-futbol-przezyjmy-to-jeszcze-raz-cz-i/i tutaj https://blog.rafaldlugosz.pl/futbol-futbol-futbol-przezyjmy-to-jeszcze-raz-cz-ii/ Miłej lektury!

Daj znać w komentarzu, czy się podobało! 

0 shares Udostępnij0 Tweet0 Udostępnij0

Podobne wpisy

Jeden komentarz

  1. Super opis wspaniała pamięć. Co za wytrwałość. Dobrze się czyta
    Pisz dalej Czekam niecierpliwie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *