||

Futbol, futbol, futbol, przeżyjmy to jeszcze raz – cz. I

Są takie rzeczy, które potrafią nas zafascynować na chwilę, a po pewnym czasie ta fascynacja mija. I są też takie, które, bardziej lub mniej, towarzyszą nam przez całe życie. Dla mnie czymś takim jest piłka nożna i chociaż nie zrobiłem kariery, o której przeczytacie w innych miejscach niż na moim blogu, to piłce nożnej jestem wierny. Czasami słyszę „dałbyś sobie spokój z tą piłką”, ale nie planuję! I myślę, że autor tego powiedzonka o tym wie! 

Na zdjęciu powyżej to nie mecz Chorwacja-Niemcy, tylko Victoria Czadrów (jako Chorwcja)-Lesk Sędzisław (jako Niemcy), ale emocji też nie zabrakło Dobrze znowu poczuć trawę pod nogami i strzelić brameczkę! W lipcu 2020 po przerwie spowodowanej pandemią koronawirusa wróciliśmy do gry. To był mój kolejny powrót do gry. W sumie to tych powrotów było przynajmniej kilka. Dziś kilka słów o tym. Zapraszam do podróży ze mną w czasie!

Przeżyjmy to jeszcze raz Gdy piłka w grze wyjdzie na strzał, Śledzi jej lot cały świat Piłka jest okrągła jak Ziemski glob, ziemski glob Na świecie tym są takie dni, Gdy niebo drży, bo padł gol To był strzał, to jest szał, To jest sport, to sportKiedy Maryla Rodowicz śpiewała powyższy tekst podczas otwarcia Mistrzostw Świata w piłce nożnej w 1974 roku, nie było mnie jeszcze na świecie. Ale już osiem lat później byłem i wpatrywałem się w ekran (choć niewiele z tego pamiętam), kiedy Polska znów zajmowała trzecie miejsce na świecie, a kibice (w tym ja) śpiewali razem z Bohdanem Łazuką o uliczce w Barcelonie, w którą wyskoczy Boniek.

Były to prorocze słowa, bo Boniek rzeczywiście wyskoczył w uliczkę na Camp Nou w Barcelonie strzelając Belgom swoją trzecią tego dnia bramkę. Dla chętnych na minutkę nostalgii i te trzy bramki Bońka link do skrótu meczu: Polska Belgia 1982

W roku 1982 miałem 4 lata i pamiętam z tej imprezy tylko mgliste urywki. Dwa lata później podczas Euro we Francji oglądałem 8 najlepszych drużyn zapamiętując 4 z nich: Francuzów, Belgów, Duńczyków i Portugalczyków – nieźle jak na sześciolatka 😉

Pierwsze świadome oglądanie mistrzostw z udziałem Polaków

Prawdziwe emocje (bo związane z kibicowaniem naszym) przeżyłem dwa lata później. Kolejne mistrzostwa z udziałem Polaków, w 1986 roku, odbywały się w Meksyku. Miałem wtedy osiem lat i musiałem mocno negocjować z rodzicami oglądanie meczów na żywo, bo różnica czasowa sprawiała, że część spotkań Biało-Czerwonych zaczynała się o nieludzkich porach (czyli tuż po północy).

Tym razem Polacy nie grali już tak porywająco i chociaż wyszliśmy z grupy (jak dotąd po raz ostatni na MŚ), to po powrocie do Polski statuetkę dla najlepszego strzelca naszej reprezentacji otrzymał Włodzimierz Smolarek, bo z jedną bramką z meczu z Portugalią został jednocześnie najlepszym i jedynym strzelcem w naszej reprezentacji na tych mistrzostwach. 

Na kolejne bramki Polaków na MŚ przyszło mi i innym kibicom reprezentacji poczekać długich 16 lat, a kiedy już padły, to było wiadomo, że nie mają znaczenia dla dalszych losów naszej drużyny na mistrzostwach w Korei i Japonii w 2002 roku (bo było już wiadomo, że odpadliśmy).

Pierwszy mecz oglądany z trybun stadionu

Wróćmy jednak do połowy lat 80-tych XX wieku. Piłka nożna fascynowała mnie na tyle mocno, że w sezonie 1984/85 tata zabrał mnie na mój pierwszy w życiu mecz: Śląsk Wrocław – Lech Poznań na Oporowskiej we Wrocławiu. Jakieś 36 lat minęło od tego meczu, a ja do dzisiaj pamiętam tę wielką radość (mogę ją porównać chyba tylko z hukiem radości po golu Milika w meczu z Niemcami na Stadionie Narodowym w 2014 roku), kiedy Śląsk objął prowadzenie. Celowo nie napisałem: „Śląsk strzelił bramkę”, bo bramkę samobójczą strzelił zawodnik Lecha, Józef Adamiec. Od tego momentu (pamiętam jak dziś!) trybuny nie dawały pechowcowi żyć – każdy jego kontakt z piłką na połowie Lecha oznaczał okrzyki: „Adamiec, strzelaj!”. 

Niestety dla kibiców Śląska (w tym mnie) Adamiec już nie strzelał, za to dwa razy strzelili (do właściwej bramki) jego koledzy z drużyny i Śląsk przegrał u siebie 1:2. Ten mecz sprawił jednak, że zapragnąłem zostać piłkarzem Śląska i kiedyś zagrać na tym stadionie. Mogę powiedzieć, że marzenie spełniło się połowicznie – piłkarzem Śląska zostałem (w trampkarzach), ale na Oporowskiej nigdy nie zagrałem.

Pierwszy trening piłkarski 

Nie było jednak tak łatwo zostać piłkarzem WKS Śląsk (strona klubu tutaj: http://slaskwroclaw.pl/strona/.  Okazało się, że nabór do drużyny trampkarzy zaczyna się w wieku 11 lat – obecnie jedenastoletnie dzieci to już niemal weterani, ale wtedy w Śląsku szkolenie młodszych dzieci nie istniało. Musiałem więc trochę poczekać, ale ostatecznie zapisałem się do drużyny o nazwie Śląsk IV i zacząłem treningi w ośrodku klubu przy Księcia Witolda we Wrocławiu. Miałem tam bliżej na treningi, na które dojeżdżałem z kolegami tramwajem. Był jeszcze Śląsk III, który trenował w ośrodku klubu przy Racławickiej we Wrocławiu, ale ponieważ był to drugi koniec miasta, to nie braliśmy go nawet pod uwagę. Zastanawiam się tylko do dzisiaj, gdzie był Śląsk I i Śląsk II, bo nigdy te nazwy nie padły. Być może te dwie nazwy były zarezerwowane dla pierwszej i drugiej drużyny seniorów? Nigdy też nie zagraliśmy przeciwko tym drużynom. 

Za to przeciwko Śląskowi III już tak i do dość często. Później dowiedziałem się, że mój Śląsk IV był utworzony niejako „na doczepkę” i że główną drużyną trampkarzy był Śląsk III z Racławickiej. 

Nie miało to wtedy dla mnie znaczenia! Byłem piłkarzem Śląska! A jako piłkarz Śląska miałem legitymację zawodnika klubu i na mecze pierwszej drużyny chodziłem za darmo. W jednym sezonie nie opuściłem żadnego 🙂

Jeśli chodzi o samą grę, to okazało się, że mieliśmy w drużynie kilku kolegów, którzy wyróżniali się na plus na tle reszty zespołu (a jeden z nich, pozdrowienia dla Krzyśka, został wiele lat później Mistrzem Polski ze Śląskiem). Ja niestety do nich nie należałem… ale nie byłem też w grupie słabszych kolegów (ot, taki raczej przeciętny gracz), ale treningów nie opuszczałem i starałem się dokładnie wykonywać zadane ćwiczenia.

Pierwsza selekcja (naturalna i nie tylko)

Dlaczego to ważne? Bo z tych wyróżniających się na plus kolegów wielu na przestrzeni lat z różnych powodów przestało grać – często było to po prostu lenistwo, często wpływ kolegów z dzielnicy i pierwsze doświadczenia z alkoholem i papierosami. Oczywiście rezygnowali nie tylko ci utalentowani, z biegiem czasu odpadali również tacy, którzy mówili „to nie dla mnie”, ale wielu z tych mniej mniej wyróżniających się zostało i podnosiło umiejętności. W końcu to przecież „trening czyni mistrza”.

Pamiętam jednak jedną historię, gdy jeden kolega został pozbawiony okazji zostania mistrzem. Pamiętam ją do dziś i do dziś ciężko mi pogodzić się z tym, co zaszło na końcu jednego z treningów. Zrozumieć tej bezduszności i braku empatii też nie umiem.

W naszej grupie trenowało około 20 chłopaków. Na początku mieliśmy tylko treningi, nie graliśmy meczów (poza krótkimi gierkami między sobą na treningach). Jeden z nas, Łukasz, był (w tamtym momencie) rzeczywiście najsłabszy. Trochę papuśny, trochę z brakami w koordynacji i w umiejętnościach podania i strzału. Za to obecny na każdym treningu i starający się najlepiej, jak mógł. 

Po kilku tygodniach treningów nasz trener (nawet nie pamiętam i nie chcę pamiętać, jak się nazywał) zaczął ogłaszać, że mamy się czego bać, bo „nadchodzi moment selekcji i w drużynie zostaną tylko najlepsi, bo to jest poważny klub”. Swoją drogą, bardzo motywujące, prawda?! 

Pewnego dnia trener wszedł do szatni, gdzie przebieraliśmy się po treningu i powiedział mniej więcej tak: „Dziś dzień selekcji. Łukasz, spakuj swoje rzeczy, odpadasz z drużyny. Koniec selekcji”. Rozumiecie? Wyrzucił jednego chłopaka w ramach szumnie zapowiadanej selekcji… Łukasz zaczął płakać, ale tak naprawdę płakać. Chlipiąc prosił trenera, żeby go nie wyrzucał, żeby dał mu jeszcze szansę, a on się poprawi i jeszcze bardziej będzie się starał. Trener, pan i władca sytuacji, pozostał nieugięty. Łukasz, cały czas płacząc, rzeczywiście spakował swoje rzeczy. Nigdy więcej go nie widziałem, raczej nie został mistrzem futbolu, ale mam nadzieję, że poradził sobie w życiu. W końcu nie każdy może zostać zawodowym piłkarzem, ja też nie zostałem, ale piłkę nożną Łukasz kochał chyba również mocno jak ja.

Nawet jeśli trener uważał, że Łukasz aż tak mocno odstaje, że nie może brać udziału w treningach (z czym się do dziś nie zgadzam), to i tak mógł załatwić sprawę w sposób delikatny, nie przy całej grupie i bez ranienia przy tym uczuć młodego chłopaka.

Tego trenera widziałem jeszcze tylko przez tydzień, potem dowiedzieliśmy się, że odszedł i nie będzie nas już trenować. Zrobił zatem selekcję, a za chwilę ktoś zrobił to samo z nim. Chciałbym wierzyć, że jego odejście było następstwem awantury, którą w klubie zrobili rodzice Łukasza, bo tacy ludzie nie powinni mieć kontaktu z młodzieżą. Nic o tym jednak nie wiem i już się nie dowiem.

Pierwszy mecz ligowy

Po zakończeniu pierwszego sezonu, w którym nie uczestniczyliśmy w rozgrywkach ligowych, nadszedł drugi, będący jednocześnie naszym debiutem w lidze. W sobotni poranek pojechaliśmy na wrocławski Zakrzów rozegrać mecz z Polarem Wrocław. Był to chyba jedyny raz, kiedy kibicowała mi w komplecie cała rodzinka! Potem zdarzało się, że ktoś jechał oglądać mecz, ale wszyscy zjawili się ten jeden raz.

Sam mecz pamiętam, ale powodów do dumy za wiele nie było. Polar gładko wrzucił nam 3 bramki, a my nie strzeliliśmy żadnej. Skończyło się więc na 3:0 dla gospodarzy. Zagrałem cały mecz. W kolejnych meczach tego sezonu bywało z tym różnie – w rodzinie popularne stało się nawet określenie, że jestem „tajną bronią trenera”, czyli, że wchodzę na boisko gdzieś tam w połowie drugiej połowy „na podmęczonego przeciwnika”. To taki miękki sposób złagodzenia rozczarowania dwunastolatka, że nie gra w meczu od początku. Jeśli chodzi o drużynę Polaru, to w kolejnych latach graliśmy z nimi bardzo często. Mecze były wyrównane, ale z biegiem czasu, to moja drużyna częściej wygrywała. Nie stało się tak jednak od razu, najpierw musiałem trafić na trenerów z prawdziwego zdarzenia.

Pierwszy trener z prawdziwego zdarzenia

Skoro już o trenerach mowa, to odejście mojego pierwszego trenera było początkiem istnej karuzeli na ławce trenerskiej (jak lubią pisać dziennikarze zajmujący się piłką nożną o klubach dość swobodnie podchodzących do ciągłości i długofalowej pracy trenerów). W ciągu półtora roku przychodziło i odchodziło sześciu różnych trenerów – wśród nich tacy specjaliści, jak ten, który w odświętnym stroju zwykł siadać na ławce przy linii bocznej i korzystać z popołudniowego słoneczka. A że ławka była usytuowana w taki sposób, że dobra opalenizna wymagała odwrócenia się tyłem do boiska, tym gorzej dla młodych adeptów piłkarstwa! Trener rzucał piłkę, mówił, żeby podzielić się na dwie drużyny i grać…

Do tego momentu wydawało mi się, że to coś normalnego, że tak to wygląda w klubie, którego seniorzy grają w 1. lidze i który cieszy się wielką sławą – w końcu właśnie dlatego dojeżdżałem na treningi przez pół miasta i nie chciałem słyszeć o innym klubie, gdzieś w pobliżu mojego domu.

Wszystko zmieniło się pewnego popołudnia, kiedy przyjechaliśmy na kolejny trening. Okazało się, że w szatni siedzi i przebiera się młody, około 25-letni mężczyzna. Założył drugą getrę, wstał, podszedł do nas i powiedział – Cześć, jestem Darek i będę waszym nowym trenerem. Poprzedni trener odszedł i teraz ze mną będziecie trenowali.

Pozbieraliśmy szczęki z podłogi (takiej bezpośredniości i ciepłego podejścia nie doświadczyliśmy od wszystkich poprzednich trenerów razem wziętych), też się przebraliśmy i poszliśmy na trening. Właściwie, to powinienem raczej napisać Trening”! Trener Darek miał wszystko rozpisane na kartce, rozstawiał tyczki i pachołki w różnych miejscach, ćwiczenia były angażujące, a trener potrafił przerwać na chwilę wykonywanie ćwiczeń, żeby pokazać nam, na przykład, jak prawidłowo ułożyć stopę przy podaniu albo strzale. Właściwie to tak właśnie wyobrażałem sobie treningi piłkarskie, kiedy zapisywałem się do Śląska, tylko że potem rzeczywistość tak znacząco odbiegała od tych wyobrażeń, że gdzieś mi się to wyobrażenie ulotniło. Kolejne treningi potwierdzały to wyśmienite pierwsze wrażenie!

Pierwsze układy

W opowiadanej historii zwykle sielanka nie może trwać za długo, bo słuchacze / czytelnicy mogą się znudzić. Nadszedł więc czas gromu z jasnego nieba. Na końcu maja, po kolejnym „ekstra treningu” grom z jasnego nieba strzelił w szatni (bo na zewnątrz, na boisku było całkiem słonecznie). Trener powiedział – Mam dla was niezbyt dobrą wiadomość. Otrzymałem dziś rano informację, że klub nie przedłuży ze mną umowy i będziemy trenować razem jeszcze tylko przez miesiąc. Jest mi bardzo przykro, bo widzę wasze postępy, wasze zaangażowanie, ale niestety decyzja klubu jest, jaka jest. Przez miesiąc trenujemy normalnie, a potem przyjdzie nam się pożegnać.

Z perspektywy czasu, muszę przyznać, że trener Darek pokazał wielką klasę nie dając w ogóle po sobie poznać, że takie niedobre wieści dostał kilka godzin wcześniej. Przeprowadził normalny trening i dopiero po jego zakończeniu powiedział nam w szatni, co się stało.

Podczas następnych kilku treningów dawało się wyczuć, że nastroje wszystkich były minorowe. Trenowaliśmy, ale głowy były gdzieś daleko. I kiedy wydawało się, że pożegnamy się z kolejnym trenerem, tym razem z takim, z którym mieliśmy świetny kontakt i robiliśmy postępy, okazało się, że pojawiło się światełko w tunelu!

Pierwsza zmiana klubu 

Trener Darek przyszedł na kolejny trening (jeden z ostatnich przez końcem czerwca i rozpoczęciem wakacji) z informacją, że rozmawiał z trenerem Markiem Jasińskim z Młodzieżowego Klubu Piłkarskiego Wratislavia i że od sierpnia zaczyna prowadzić drużynę w tym klubie i że jeśli ktoś jest chętny, to on zaprasza.

Ilu z nas było chętnych? Wszyscy! W ciągu jednego dnia cała drużyna zmieniła barwy klubowe i w ten sposób stałem się piłkarzem MKP Wratislavia (Wratislavia to dawna nazwa miasta Wrocław).  O historii klubu więcej tutaj: http://www.mkpwratislavia.pl/historia.html

Uprzedzając pytanie: czy tak można było zrobić? Można było – mieliśmy wtedy dwanaście lat i decyzje o wyborze klubu podejmowali wyłącznie rodzice zawodnika. W tym przypadku wszyscy rodzice wszystkich zawodników zdecydowali o zmianie klubu. W jednym momencie drużyna Śląska IV przestała istnieć.

Kiedy Śląsk się o tym dowiedział, podjęto działania zmierzające do ratowania sytuacji. Otrzymałem na przykład pismo z klubu (adresowane do mnie, dwunastolatka, było to chyba pierwsze pismo, skierowane bezpośrednio do mnie w moim życiu – Harry Potter był szybszy, bo dostał pismo z Hogwartu na jedenaste urodziny, ale i tak byłem w szoku widząc swoje nazwisko na kopercie). Zresztą, nie tylko ja – takie pisma dostali wszyscy zawodnicy. 

Mleko w Śląsku się już jednak wylało i nikt pod wpływem tego pisma nie podjął decyzji o powrocie do treningów na Księcia Witolda. Zaczynaliśmy przygotowania do nowego sezonu od obozu przygotowawczego! 

Pierwszy obóz piłkarski 

Pojechaliśmy do Błażejewka pod Poznaniem. Kilka drużyn w różnych kategoriach wiekowych. Razem około osiemdziesiątka dzieciaków i trenerzy. Na tym obozie poznaliśmy rytm dnia obozowego; rozruch przed śniadaniem, dwa treningi w ciągu dnia, a wieczorem liga obozowa (drużyny pomieszane, w każdej starsi i młodsi zawodnicy, żeby były równe szanse i emocje).

Przez wiele następnych lat zimą i latem jeździliśmy na obozy w różne miejsca w Polsce. Zobaczyliśmy trochę ciekawych miejsc, czasami takich niedostępnych dla osób postronnych, bo często zdarzało się, że mieszkaliśmy na terenie jednostek wojskowych. Mieliśmy okazję zasiąść w czołgu, popłynąć okrętem Marynarki Wojennej, polecieć samolotem z Wrocławia do Warszawy (na początku lat 90-tych jeszcze o tanich lotach nie było głośno).

Pierwsza liga (a my gramy przed-mecz) 

Graliśmy też mecze z lokalnymi drużynami i takimi, które też były na obozach w pobliżu. Na przestrzeni lat przeciwnikami był Lech Poznań, Legia Warszawa, Polonia Warszawa, ŁKS Łódź, Wisła Kraków i Hutnik Kraków. Z Hutnikiem graliśmy mecz na głównej płycie grającego wtedy w ekstraklasie klubu. Mecz skończył się na godzinę przed rozpoczęciem meczu ligowego Hutnika, więc powoli zaczynali przychodzić kibice – mieliśmy namiastkę atmosfery wielkiego meczu.

Wyników tych spotkań nie pamiętam, ale bywało różnie: nie zdarzyły się wielkie zwycięstwa ani sromotne porażki, mecze były raczej wyrównane. Możliwość sprawdzenia się z takimi drużynami była zawsze dodatkową motywacją i wydarzeniem.

Pierwsza wizyta Trenera w domu 

Po pewnym czasie potwierdziło się, że jedyną stałą rzeczą jest zmiana – okazało się, że wprowadzana jest reforma rozgrywek, zgodnie z którą drużyny młodzieżowe nie będą prowadzone według pełnych roczników, tylko dniem granicznym będzie 31 lipca. I tak urodzeni po 31 lipca 1978 (czyli ja) mieli grać w jednej drużynie z urodzonymi do 31 lipca 1979. Do dziś nie rozumiem celu tej reformy, jeśli ktoś potrafi wyjaśnić, to chętnie się dowiem!

Reforma zbiegła się dodatkowo z połączeniem dwóch drużyn, więc nagle okazało się, że moje szanse na regularną grę w drużynie znacznie zmalały. Miejsce na boisku było dla jedenastu, a chętnych ponad trzydziestu. Nie wyglądało to zbyt optymistycznie, ale wtedy na scenę wkroczył Trener Marek Jasiński (który pojawił się już wcześniej w tej opowieści). Pewnego dnia odwiedził mnie w domu…

Co wynikło z tej wizyty i co było dalej? Ciąg dalszy w następnym odcinku!

Drugą część znajdziesz tutaj: https://blog.rafaldlugosz.pl/futbol-futbol-futbol-przezyjmy-to-jeszcze-raz-cz-ii/

A trzecią znajdziesz tutaj: https://blog.rafaldlugosz.pl/futbol-futbol-futbol-przezyjmy-to-jeszcze-raz-cz-iii/ Miłej lektury!

 Daj znać w komentarzu, czy się podobało! 

0 shares Udostępnij0 Tweet0 Udostępnij0

Podobne wpisy

2 komentarze

Skomentuj Rafał Długosz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *